Półtora tygodnia do świąt. Tydzień do wolnego. Pierwsze to będą święta takie moje, na własny rachunek prawie. Planuję, co przygotować, kupić, upichcić. Z czego zrezygnować na pewno, a z czego tylko chyba.
Wiosna miała być czasem zmian. Na razie jest czasem czekania i zaciskania do bólu kciuków, wpatrywania się w wyświetlacz telefonu ("No zadzwoń w końcu!") i okienko z mailem ("Napiszcie, no!"). I jedno i drugie na razie zawodzi. A ja czekam z myślą, że dzieliłam skórę na niedźwiedziu.
Pogoda w kratkę - tydzień upałów i tydzień słoty. Gniję w domu, walcząc z kaszlem. Na parapecie złoci się forsycja, a ja słońca chcę, kilometrów, ciszy i spokoju. Jeszcze tylko trochę. Odpocznę, wyśpię się, zrealizuję parę założeń, inne przełożę "na później" nie wyrobiwszy się ze wszystkim.
Mija pół roku od jednej z najważniejszych decyzji, jakie podjęłam w życiu. Pół roku od powrotu do rodziców i układania swojego życia na nowo. Wyszłam na prostą. Czas zrobić kolejny krok naprzód.