wtorek, 27 listopada 2018

Listopady

Rok temu zarwał się most, po którym szłam i runęłam w przepaść, w otchłań, zdawałoby się, bez dna. Wyczołgałam się z niej z połamanymi paznokciami, zadartymi kolanami, umorusana błotem. Odetchnęłam głęboko i stanęłam o własnych siłach. 

Po roku jestem niby w tym samym miejscu, w którym wówczas wyszłam, a jednak dużo dalej. Lata świetlne do przodu. Otchłań wciąż jeszcze na mnie spogląda, wciąż czyha na mnie za zakrętem, ale nie oglądam się, nie patrzę, nie daję się zahipnotyzować tej niezmierzonej głębi. 

Znów jesień Srebrnołuki

I ja w tej jesieni. Pozwalam na zmiany. Kolejne i kolejne. Idę drogą do przodu, ciekawie wyglądam za zakręty. Nie boję się mgły, dnia i nocy. Nie boję się deszczu. I nie tracę już oparcia pod nogami. Nauczyłam się przekraczać wykroty, nie potykać się na korzeniach. I ludzie już wokół inni. I świat się zmienił. I ja w nim. Nie dławię się już ukrywanym szlochem, nie duszę nienawiścią. Tylko spać dziś nie mogę ubijając kolejne demony we własnej głowie. 

sobota, 3 listopada 2018

sny

Śniłeś mi się. Miło się śniłeś. Siedziałam do Ciebie tyłem, wtulona i otoczona przez Ciebie ramionami. Rozmawialiśmy o czymś, o błahostkach pewnie, nieważne w sumie. Ale czułam ciepło, takie zwykłe codzienne, lepkie jak miód, szczęście. Byłam bezpieczna. 
Obudziłam się owinięta kołdrą, jak Twoimi ramionami, czułam jeszcze przez chwilę i zapach i dotyk, a później szare światło deszczowego poranka zwyciężyło ze snem.  Ale nadal jestem bezpieczna i szczęśliwa. Bo tak widzę przyszłość. 
To jeszcze dwa miesiące, trochę się niepokoję, ale wiem, że to się uda, że zadziała. 

poniedziałek, 23 lipca 2018

lipiec, rytuał

To już pewien rytuał. Wstajemy w poniedziałek wczesnym rankiem w moim wrocławskim pokoju. Idziesz do łazienki, ja w tym czasie przygotowuję Ci śniadanie do pracy. Ubierasz się, czasem coś na szybko przekąsisz. Czasem pomagam Ci zanieść bagaże, czasem masz ich na tyle niewiele, że zabierasz się sam. Wchodzimy później jeszcze raz do mieszkania. Żegnamy się, życzymy miłego dnia, widzimy się za kilka dni, do zobaczenia... Przez uchylone drzwi obserwuję Cię zanim znikniesz za załomem schodów, machasz mi jeszcze wcześniej. Później biegnę na balkon. Wiesz, że tam będę, zawsze jestem. Obserwuję, jak pakujesz ostatnie drobiazgi. Odwracasz się do mnie dopiero wsiadając do auta. Machasz, przesyłasz całusa. Ruszasz. Obserwuję, aż nie znikniesz za zakrętem i wracam do łóżka. Nasz mały rytuał cotygodniowych pożegnań...


Próbuję nowego, uczę się, przezwyciężam strach, słabość, ból. Pracuję nad tym, by być wciąż coraz lepszą – z dnia na dzień, z roku na rok. To już nie jest skok, jak rok temu, gdy startując z niskiego poziomu, dzięki wytężonej pracy zaliczyłam ogromny progress. Teraz to powolne dłubanie, wspinanie się schodek, po schodku, wyszarpywanie kolejnych sekund i ciągła praca. Walka z własnym lenistwem, zniechęceniem, ale i nadmierną pewnością siebie. Przede mną wciąż wiele, wiele pracy. Dużo jeszcze do przepracowania. Każdy maraton, każdy kolejny wyścig niosą za soba jakąś naukę dla mnie. Mimo że to dopiero połowa sezonu startowego, to powoli dobiega on końca. Z napiętego kalendarza startowego zostaje już coraz mniej imprez. Dwa razy góry, raz pojezierze, dwa razy krótko i szybko. I koniec. Jakieś podia – niektóre pewne, inne wątpliwe. Parę wyjazdów. Parę spotkań ze znajomymi, kilka sukienek. I koniec. Przyjdzie jesień. Ale do tego czasu jeszcze setki, tysiące kilometrów. Godziny na siodełku, kolejne ciułane na nowy rower złotówki.

sobota, 23 czerwca 2018

Czerwiec to czas dróg

Czerwiec to czas dróg. Czas mierzony kilometrami. Wyścigami, maratonami, podróżami. Na sakwach, na walizkach, na rowerze. We dwoje i osobno. Daleko i zupełnie blisko.

Czas ciepłych dni i jeszcze cieplejszych słów. Czas przedwczesnego lata. I nagłej jesieni. 

Dziwny ten czerwiec w tym roku. Po raz pierwszy w całym moim życiu nie jest ani końcem, ani początkiem. Jest sobie gdzieś tam w trakcie, pomiędzy, dokładnie na swoim miejscu. 

Od tak wielu lat czekałam na czerwiec z utęsknieniem - z różnych powodów. W tym roku trudno mi nie myśleć o wakacjach, a jedynie o urlopie, którego przecież tak niewiele. Na mapie mojego roku jest tak zwyczajny - miesiąc, jak inne. W dodatku osiągnęłam założony na ten rok cel, przeskoczyłam go właściwie. I teraz trzeba usiąść i ułożyć w głowie dalsze 6 miesięcy. Albo chociaż trzy. Cokolwiek. 

Czerwiec to czas dróg. Żółtego szutru z mojej wyobraźni. Duktu jasnego, prostego i pewnego. Czas, tak dziwnej w moim życiu, równowagi. I zmęczenia mylonego ze spokojem. I niespokojnego mrowienia nóg - w drogę, w dal, ku nowemu! 

środa, 23 maja 2018

Wiosna

Zachłystuję się tą wiosną. Chłonę ją każdym skrawkiem jestestwa. Napawam się świeżą zielenią traw, czystym błękitem nieba, intensywną żółcią rzepaku. I chociaż to kolor, którego nie lubię, to jest tak piękny w naturze, że nie potrafię pozostać obojętna na jego wdzięki.
Odkrywam.
Odkrywam swoje ciało - skrawek po skrawku wystawiam je na słońce i pozwalam sobie na produkcję witaminy D. Suplementuję naturalny blask.
Odkrywam jak bardzo tęskniłam już do ciepła, do zieleni, do wiosny. Do momentu, gdy mogę wyjść i nie myśleć o odmarzających stopach, palcach i uszach.
Chłonę smaki, zapachy, doznania. Żyję dobrymi emocjami. Grzeję się ich ciepłem. Cały dzień otwarty mam balkon i okno. Cały czas otwarte serce.
Grzeję się w blasku słońca. I blasku miłości. Ociekam słodyczą, jak miodem.

poniedziałek, 14 maja 2018

szelest


Jestem brzozą. Smukłą i białą. O giętkich gałązkach i drobnych zielonych liściach.
Jestem brzozą. Zdarzam się na poboczach dróg między potężnymi lipami i słodko pachnącym kwieciu. Wyrasta na starych łąkach i miedzach. Zagarniam dla siebie nieużytki.
Jestem brzozą. Srebrzę się w świetle księżyca, lśnię odbitym blaskiem słońca, rozmywam się we mgle.
Jestem brzozą. Jedną jedyną, a zarazem każdą z nich.
Jestem brzozą. Nie będę więc słodką jabłonką, nie będę kruchą i strzelistą topolą, nie będę żywiczną sosną, silnym dębem, wiotką wierzbą, trującym błyszczę, pachnącym bzem.
Jestem brzozą. Trochę chwastem, trochę poetyckim elementem krajobrazu, istotą dostosowującą się do warunków.
Jestem brzozą. Wyrosnę na skale, na bagnie, na piasku, w wyrwie starych asfaltów, na dachu ruin. Wycięta, wytrzebiona powrócę. Zagarnę na nowo utracone ziemie. Wywrócona, wyrwana będę i tak rosnąć ku niebu. Oprę się wichrom, burzom, nawałnicą.
Jestem brzozą.

poniedziałek, 12 marca 2018

Dziś. Teraz.

Jest we mnie już spokój. I są we mnie słowa - wyraz zachwytu światem, na który patrzę. Zbieram je jedno za drugim, układam w zdania, akapity i całe strony. Jeden wpis piszę godzinami, tygodniami, miesiącem. Składam go nieśpiesznie. Nie śpieszę się nigdzie. Nigdzie mi nie śpieszno. 

Oglądam łuny przed wschodem słońca, patrzę na zieleniące z wolna pola, głęboko zachłystuję się porannym zapachem budzącej się wiosny. Lubię wiosnę, niesie za sobą nadzieję - na ciepło, słońce, długi dzień i zapach letniego wieczoru.

Budzę się na nowo każdego dnia, każdego dnia zachwycam się czymś nowym. Szeroko otwieram oczy i patrzę, chłonę tę rzeczywistość. Obudziłam się, wstałam, otrzepałam z włosów żółty pył mojej drogi. Znów wyszłam na dobrze znaną ścieżkę. Otuliła mnie ciepłem jasnego szutru nagrzanego słońcem, światłem księżyca rysującym lśniącą drogę ku przestworzom.

Czuję się dobrze. Na miejscu. W punkt. Szczęśliwa po prostu. Składa się. Jak łabędź origami - wszystkie krawędzie ostre, wszystkie zgięcia w dobrych miejscach. I tak dzień po dniu jest normalnie, dobrze. Robi się ciepło, wiosna się robi. "Zielono mam w głowie..." 

Żyję. Dzisiaj. Teraz. Natychmiast. Nie odkładam tego na jutro, nie warto. Trochę bez planów, na bieżąco w sumie. Ale na własnych zasadach. W zgodzie ze sobą.

poniedziałek, 5 lutego 2018

#festive500 Rapha 2017

Wiodła mnie droga. Wiodło mnie życzenie. Wiodła mnie wiara. Dwa pierwsze dni byłam silna, mocna i świat należał do mnie. A trzeciego dnia na chwilę niebo zmieniło się miejscem z ziemią, rower ze mną i pierwszy, acz nie ostatni, raz zapłakałam ze złości i bezsilności. Wzięłam się w garść, nie otrzepywałam kolan, bo za mocno krwawiły i pojechałam dalej w mróz. Po raz drugi z bezsilności płakałam, gdy piątego dnia aplikacja zgubiła 30 km. Jeździłam po pracy, zapadał już zmrok, było zimno i mokro. Wzięłam się w garść i pojechałam dalej niż planowałam początkowo, by chociaż trochę nadrobić te zgubione kilometry. Szóstego dnia też płakałam, gdy pośrodku niczego przyszło mi zmieniać przednią lampę zgrabiałymi dłońmi, a ta za nic nie chciała dać się wymienić na drugą działającą. Nie płakałam siódmego dnia, tylko zaciskałam usta. Wiedziałam, jakie zadanie mam do wykonania. Ósmego dnia się śmiałam. Głośno i szczerze. A później odetchnęłam, że to już koniec. Że mróz, deszcz, wiatr mnie nie złamały. Że dałam radę. Mniej spektakularnie niż inni – bez dzikich jednorazowych porywów, ale konsekwentnie, codziennie, z telefonem w kieszeni i aplikacją włączaną nawet na dojazd do pracy.

Po Nowym Roku jeszcze przez kilka dni jeździłam mniej i więcej. I dawno nie byłam tak chuda i tak wyczerpana, jak wówczas. Ale zrobiłam to dla siebie. Dałam radę. Udowodniłam sobie własną siłę. Pokazałam sobie, że mogę być konsekwentna.


I to wszystko wróciło do mnie dziś, gdy wyjęłam ze skrzynki maleńką czarną kopertę. Przez chwilę tylko patrzyłam na nią podekscytowana. Jest po prostu ładna. Zdarłam pasek zabezpieczający z podziękowaniem za wspólną jazdę i zobaczyłam małą różową naszywkę. Namacalny dowód, że mi się udało. Wróciły Bobrowe Skały i Polana Czarownic, przystanek na rozjeździe na Gryfów i Złoty potok, przystanek pod pałacem w Brzezicy, przystanek naprzeciwko kapliczki w Brzozie, zachód słońca za Ślężą, ciemna-zimna-mokra pustka między Marcinkowicami i Węgrami, ciepło ogniska na szczycie Ślęży i kamienisty zjazd w dół. Modlitwy dziękczynne i błagalne, w zależności od kierunku wiatru i pogody. Czasem nawet kłótnie z Bogiem, gdy deszcz, wiatr, chłód i mrok. I znów błagania i dziękczynienia. Ta huśtawka, diabelski młyn – raz na górze, raz na dole, „dam radę”, „nie dam rady”. „Dam radę choćbym miała zdechnąć”. Dałam radę. Żyję. Mam małą różową naszywkę i jestem z niej dumna, jakbym dostała najwyższe możliwe ordery. Wszystkie razem wzięte.  

czwartek, 4 stycznia 2018

180 stopni

Ostatnie wydarzenia pokazały mi, że dla własnego zdrowia i dobra czas przestać się przejmować. Wstałam, obudziłam się. 
Czas odpuścić sprawy, na które nie ma się wpływu i ruszyć do przodu, zamiast przebierać nogami w dobrze znanym bagienku. A nuż, za zakrętem nie ma już mokradeł? Albo kolejne bajoro okaże się przytulniejsze? Nie no, żart, nie mam zamiaru taplać się w mentalnych moczarach. Wystarczy mi błoto na rowerze. 

Czasem tak w życiu jest, że obrana ścieżka wiedzie nas na manowce. Można się wówczas wrócić albo brnąc po pas poszukać kolejnej - gdzieś tam na pewno jest. Wysypana dobrze znanym żółtym szutrem, sucha, słoneczna, miejscami poprzerastana trawą. Ta na którą uparcie wracam, a później z uporem maniaka zbaczam z niej nieopatrznie. 

Mogłabym napisać, że ten rok będzie inny niż poprzednie, ale każdy z nich był inny, nie ma dwóch takich samych. I ja za każdym razem jestem już inna - jak ta rzeka u Heraklita - niby ta sama z nazwy, a wody toczy zupełnie inne, raz spokojna, raz rwąca i spieniona. Nawet w animacjach o tym ŚPIEWAJĄ 


"On chce żebym była stała, jak rzeka. A rzeka wcale nie jest stała." To jedna z moich ulubionych księżniczek. Chyba czas wrócić do Disneya. Szczególnie, że do grona jego księżniczek dołączyła niedawno Anastazja. Są rzeczy, z których się nie wyrasta. 

Drę przed siebie z nową siłą. Z nową siłą zdobywam szczyty. I z nową nadzieją patrzę w przyszłość, o której będę decydowała.