Zaczęłam od początku. Czasami, by ruszyć przed siebie, trzeba najpierw się cofnąć, wyjść ze ślepego zaułka i jeszcze raz wybrać drogę.
Ponad 9 miesięcy temu spakowałam się i wróciłam do rodziców. Byłam szczęśliwa wnosząc ogrom rzeczy do rodzinnego domu. Czułam się wolna. Nie na długo. Miało odbyć się w cywilizowanych warunkach, mieliśmy zachować się, jak dorośli ludzie, dać sobie święty spokój. Niestety tylko ja miałam zamiar to postanowienie realizować. Szybko stałam się zlęknionym zaszczutym zwierzątkiem. W najgorszym momencie bałam się wychodzić z domu w rodzinnym mieście.
Na kilka długich miesięcy przyczaiłam się, rozglądałam się, badałam szanse i możliwości i popadałam w coraz większą rezygnację. Na szczęście byli wokół mnie ludzie, którzy nie pozwalali mi usiąść i siedzieć, popychali do działania, wyrywali z marazmu. Trochę w tym czasie podróżowałam. Lubię podróże, pozwalają mi zostawić zmartwienia za sobą chociaż na jakiś czas, dają mi chwile poza codziennością.
Po trzech miesiącach przestałam być żoną. Uczciłam to pizzą i kebabem w doborowym towarzystwie, a dzień później wyjechałam w kolejną trasę, z której wróciłam jeszcze szczęśliwsza.
Na dobre zajęłam się swoją formą. Nie zaniedbałam zimy. Jeśli pogoda pozwalała - wsiadałam na rower, jeśli nie - biegłam na siłownię, pomiędzy ćwiczyłam w domu.
Wciąż jednak tkwiłam w miejscu. Praca bez perspektyw i mieszkanie, z którego coraz częściej chciałam wychodzić. Rower, spacer, wyjazd, cokolwiek.
Wysłałam dziesiątki aplikacji o pracę do różnych miejsc. Wysłałabym więcej, gdyby nie poczucie lojalności (która okazała się zupełnie jednostronna - pracodawca, którego nie chciałam zostawić na lodzie, zostawił na lodzie mnie, ot świat). W końcu po pół roku od rozwodu zlądowałam we Wrocławiu w mieszkaniu siostry. Z kilkoma rozmowami o pracę w ciągu tygodnia i lękiem. Bez oszczędności, ale z wiarą, że dam radę.
Dałam. Mam pracę. Wynajęłam mieszkanie od sierpnia. Druga połowa moich rzeczy czekam na przewiezienie. Rower się nie kurzy. Kurzy się za nim, jak jadę. Jest przy mnie ktoś, kto mnie uszczęśliwia.
To był trudny czas. Sama go sobie zafundowałam, nie zwracając uwagi na lampki alarmowe, myśląc "po ślubie się zmieni". Nie, nie zmieni się. Chyba że na gorsze. Pozwoliłam przesunąć swoje potrzeby i uczucia na daleki plan. Ostatni rok też był trudny - huśtawki nastrojów, nagłe zwroty akcji, dużo wydarzeń i totalne zmęczenie.
I trudny czas przede mną. Muszę zagryźć zęby i utrzymać się samodzielnie, zacząć żyć. I o ile najbliższe tygodnie/miesiące nie będą zbyt spektakularne, to w końcu emocjonalnie i psychicznie żyję. Teraz będzie już tylko lepiej.
Zamknęłam tyle czasu w tak niewielkiej porcji tekstu. Mogłabym pisać i pisać, opowiadać, wywlekać, uszczegóławiać. Ale po co? Tak jest już dobrze. Jestem szczęśliwa. I spokojna. Nie boję się.