Zmiany. Pęd na przód. Nowe miejsca,
twarze, smaki. Doznania i przeżycia. I w przód, przez sztorm, ku
bezpiecznej przystani. Najpierw wyrwać się z klatki, z której
zeszło już złocenie. Wylecieć z impetem, zatrzasnąć za sobą
drzwiczki z hukiem, niech się rozdzwonią.
Później uciec od właściciela
klatki, roszczącego sobie prawa do posiadania jej lokatorki. Nie dać
się zaszczuć, wyjść obronną ręką, wylizać się z ran,
wyciągnąć naukę z blizn. A na koniec uciec od marazmu
codzienności, która zaczyna cisnąć, z której wyrasta się z
wiekiem.
Pokonałam przeciwności losu.
Rozpoczęłam nowe życie. Po dziewięciu miesiącach od zamknięcia
za sobą drzwi urodziłam się na nowo. Musiałam, pozwalając sobie
umierać kawałek po kawałku przez ostatnie lata. Dusząc się w za
ciasnej klatce. Biorąc na klatę wszystkie słowa-noże. I
słowa-siekiery. Walcząc, gdy nie było o co. Gdy należało wstać
i wyjść już dawno.
Uczę się. Nowych rzeczy i nowej
siebie. Uczę się na nowo ludzi i świata. Odnajduję swoje miejsce
między tymi pierwszymi i w tym drugim.
Było mi trudno wydostać się z
marazmu, wygrzebać z kokonu, w który się owinęłam, ruszyć do
przodu. Było mi trudno rzucić wszystko, postawić na jedną kartę,
wyjechać, spróbować, niemal w ciemno. Jedna zmiana ciągnęła
jednak za sobą kolejne, stawała się ich naturalną przyczyną.
Niemożliwym jest zatrzymanie tego procesu na siłę, bo wówczas
człowiek wpada jeszcze gorzej – stając w pół drogi, w rozkroku
między wczoraj a dziś, w wiecznej nocy.
Poradziłam sobie. Piszę z miejsca, w
którym chcę być w tym momencie swojego życia. Z miejsca, którego
nie planowałam jeszcze rok temu. Z miejsca, które uczę się
nazywać domem, mimo widma tymczasowości, jakie powoduje ciągły
pęd ku zmianom, ku rozwojowi, nauce. Nie zatrzymuję się.