Trzeba mi było takiej pogody jak dziś. Za długo już marzłam. Za długo trwa już listopado-grudnio-stycznio-luty. A jeszcze przed nami marzec. Dziś jednak ciepełko, słoneczko, wyrwałam się nad morze. Krótki spacer po bezwietrznej plaży i powrót do domu. Zachłyśnięcie się tym pięknem, spokojem. I taki żal, że z nikim tego piękna nie dzielę na żywo, że zostaje mi wysyłać zdjęcia, filmy, czy dźwięki.
Słońce trochę pomaga, ciepło łapane jeszcze na balkonie też, ale i tak dopada mnie lutowy dół. Mam czekoladowe serniczki i ptasie mleczko, mam tartę z warzywami i wino, mam ciepły koc, ciekawe lektury, wizje przyszłości. Ale z dołem nie wygrasz, zostaje przeczekać. I tak jest lepiej niż w poprzednich latach. Tylko wieczorami mi jakby zimniej i ckliwiej, tylko noce jakieś takie rwane, niedospane, tylko motywację trudniej znaleźć, ale gdzieś tam jest.
Już tylko byle do wiosny. Może nic się nie zmieni, poza temperaturami, ale byle do wiosny. I rację mieli starożytni stwierdzając, że najgorszym co wyszło z puszki Pandory jest nadzieja. Nieuzasadniona niczym, tląca się pod skórą i zatruwająca każdy dzień rozczarowaniem.