Są dni, gdy wszystko się sypie i wali. Że wystarczy ruszyć kamyczek, a na głowę stacza się lawina. I leci, nie daje się zatrzymać - najpierw żwir, drobne kamienie, a na końcu wielkie głazy spadające na ramiona, głowy, ciała potrzaskane już w skorupy. Na potłuczone dusze i serca błyszczące w słońcu ostrymi krawędziami.
Ale później lawina ustaje, kurz opada i widzimy zupełnie nowe zbocze góry - czyste pozbawione luźnych skał. W szklistym słonecznym świetle błyszczą delikatne żyłki metali i szlachetnych kamieni, całość zdaje się przedwieczna i nienaruszalna.
Bywają dni, gdy ból w klatce piersiowej staje się fizyczny, zatrzymuje oddech w płucach, wygina kręgosłup i każe zwinąć się w kłębek. I staje się tak silny, że człowiek decyduje się zrobić wszystko, by zmniejszyć swoje cierpienia. Chowa godność do kieszeni, sypie głowę popiołem i czeka. Najwyżej czekaniem wypali złość na siebie, rozpacz, rozgoryczenie. Pozostanie szary, jednolity smutek.
Może też jednak zyskać wszystko. Wygrać.
Wygraliśmy.
Z duszą na ramieniu i sercem na dłoni wsiadłam do pociągu. Przed siebie w dal. W ciągu 3 godzin kupiłam bilety, zarezerwowałam pokój, spakowałam się i doleciałam na dworzec. Podjęłam nawet próbę zjedzenia śniadania. Prawie wyszło. Zmęczenie, nerwy, pogoda. I nadzieja - znów, na nowo.
I zwroty akcji, jak w komediach romantycznych. Takie rzeczy miały się nie dziać w prawdziwym świecie. Miały zwodzić naiwnych wychowanych na popkulturze, unieszczęśliwiać ich w miałkich związkach bez fajerwerków. Dzieją się. I na żywo są dużo lepsze niż na ekranie. I kosztują więcej - cały wielki wór emocji.
A teraz marzenia i plany, czyli tych marzeń realizacja.