czwartek, 9 listopada 2017

26

Za mną kolejny rok życia. Za mną chyba najobfitszy w zmiany rok. Na początku dał mi w kość. Mocno, z całej siły. Zafundował dziką karuzelę. Pod koniec pozwolił odpocząć, złapać oddech.

W swoich planach życiowych już nie wybiegam lata na przód. Patrzę przed siebie na kilka miesięcy, bo zbyt wiele może się wydarzyć, by dziś decydować o tym, co za 10 lat. Żyję chwilą, bo na razie jeszcze mogę. Owszem nadejdzie czas podejmowania kolejnych życiowych decyzji, ale to jeszcze nie dziś.

Przyszła jesień. Mglista, zimna, mokra. Nie lubię jesieni. Wolę już mroźną i słoneczną zimę. Bo tej błotnistej i szarej też nie lubię. Czyli połowy roku w naszym klimacie nie lubię. No są momenty, gdy nie umiem być hurraoptymistyczna, mimo że obecność w internecie wywiera presję na ten absolutny optymizm, tryskanie doskonałym humorem, zdrowe koktajle, brak oleju palmowego i wysoko przetworzonych produktów.  Sama jestem produktem wysoko przetworzonym. Przez kulturę, społeczeństwo, dotychczasowe życie. Nie widzę więc powodu, by unikać czekolady. 

Jeżdżę. Od roku znowu poważniej, zdecydowaniej i mocniej. I nie zanosi się na koniec. Jeżdżę do pracy i z pracy, po pracy i przed i w wolne dni. I w domu. Właściwie niewiele ponadto robię. Bo jesień nie sprzyja robieniu czegokolwiek, a rowerem można jej trochę uciec, udawać, że wcale nie jest zimno i smutno i szaro. Że jest lepiej. I chociaż przez chwilę jest. To ten słynny wrzut endorfin od ruchu. Trochę jak narkotyk - uzależnia psychicznie i fizycznie, w pewnym momencie nie da się już bez. 

Więc jeżdżę. Zajeżdżam złe myśli.