Deszczem, śniegiem, chłodem przyszedł grudzień. Do wiosny wciąż daleko, ale bliżej z każdym dniem. Na rowerze coraz bardziej marznę, ale nic to, takie uroki jeżdżenia o tej porze roku. I gdy jeszcze miałam nadzieję, mogłam nie dostrzegać tej aury. Gdy mi tę nadzieję odebrano, aura postanowiła się zmienić, zachwycić, stać się idealnym tłem do romantycznych spacerów i wspólnych przejażdżek.
Najbardziej przeraża mnie to, że ktoś, kto osiągnął swój cel, odebrał mi zbyt wiele, chce chyba zatańczyć jeszcze kankana na moim grobie i nie odpuszcza. A ja staram się głowę trzymać wysoko, ignorować, udawać, że nie zauważam tych drobnych złośliwości, ale łamię się. Łamię się w środku i się już nie trzymam. Nie daję sobie rady, kulę odruchowo ramiona, czekam na cios.
Boję się tej zimy, tych świąt i wszystkich tych nadchodzących dni. Może będzie łatwiej z każdym z nich. Pewnie tak. Ale na razie raczej nie działa. Na razie jest to lepiej, to gorzej. Jak na huśtawce. Póki nie myślę, nie pamiętam, jest ok. A później wystarczy drobiazg i wszystko znów się sypie. Ja się sypię. Ale trzeba żyć, robić dobrą minę, do najgorszej gry, w jakiej uczestniczyłam i się nie dać.
I tylko rower mi już został...