poniedziałek, 5 lutego 2018

#festive500 Rapha 2017

Wiodła mnie droga. Wiodło mnie życzenie. Wiodła mnie wiara. Dwa pierwsze dni byłam silna, mocna i świat należał do mnie. A trzeciego dnia na chwilę niebo zmieniło się miejscem z ziemią, rower ze mną i pierwszy, acz nie ostatni, raz zapłakałam ze złości i bezsilności. Wzięłam się w garść, nie otrzepywałam kolan, bo za mocno krwawiły i pojechałam dalej w mróz. Po raz drugi z bezsilności płakałam, gdy piątego dnia aplikacja zgubiła 30 km. Jeździłam po pracy, zapadał już zmrok, było zimno i mokro. Wzięłam się w garść i pojechałam dalej niż planowałam początkowo, by chociaż trochę nadrobić te zgubione kilometry. Szóstego dnia też płakałam, gdy pośrodku niczego przyszło mi zmieniać przednią lampę zgrabiałymi dłońmi, a ta za nic nie chciała dać się wymienić na drugą działającą. Nie płakałam siódmego dnia, tylko zaciskałam usta. Wiedziałam, jakie zadanie mam do wykonania. Ósmego dnia się śmiałam. Głośno i szczerze. A później odetchnęłam, że to już koniec. Że mróz, deszcz, wiatr mnie nie złamały. Że dałam radę. Mniej spektakularnie niż inni – bez dzikich jednorazowych porywów, ale konsekwentnie, codziennie, z telefonem w kieszeni i aplikacją włączaną nawet na dojazd do pracy.

Po Nowym Roku jeszcze przez kilka dni jeździłam mniej i więcej. I dawno nie byłam tak chuda i tak wyczerpana, jak wówczas. Ale zrobiłam to dla siebie. Dałam radę. Udowodniłam sobie własną siłę. Pokazałam sobie, że mogę być konsekwentna.


I to wszystko wróciło do mnie dziś, gdy wyjęłam ze skrzynki maleńką czarną kopertę. Przez chwilę tylko patrzyłam na nią podekscytowana. Jest po prostu ładna. Zdarłam pasek zabezpieczający z podziękowaniem za wspólną jazdę i zobaczyłam małą różową naszywkę. Namacalny dowód, że mi się udało. Wróciły Bobrowe Skały i Polana Czarownic, przystanek na rozjeździe na Gryfów i Złoty potok, przystanek pod pałacem w Brzezicy, przystanek naprzeciwko kapliczki w Brzozie, zachód słońca za Ślężą, ciemna-zimna-mokra pustka między Marcinkowicami i Węgrami, ciepło ogniska na szczycie Ślęży i kamienisty zjazd w dół. Modlitwy dziękczynne i błagalne, w zależności od kierunku wiatru i pogody. Czasem nawet kłótnie z Bogiem, gdy deszcz, wiatr, chłód i mrok. I znów błagania i dziękczynienia. Ta huśtawka, diabelski młyn – raz na górze, raz na dole, „dam radę”, „nie dam rady”. „Dam radę choćbym miała zdechnąć”. Dałam radę. Żyję. Mam małą różową naszywkę i jestem z niej dumna, jakbym dostała najwyższe możliwe ordery. Wszystkie razem wzięte.