Wiodła mnie droga. Wiodło mnie
życzenie. Wiodła mnie wiara. Dwa pierwsze dni byłam silna, mocna i
świat należał do mnie. A trzeciego dnia na chwilę niebo zmieniło
się miejscem z ziemią, rower ze mną i pierwszy, acz nie ostatni,
raz zapłakałam ze złości i bezsilności. Wzięłam się w garść,
nie otrzepywałam kolan, bo za mocno krwawiły i pojechałam dalej w
mróz. Po raz drugi z bezsilności płakałam, gdy piątego dnia
aplikacja zgubiła 30 km. Jeździłam po pracy, zapadał już zmrok,
było zimno i mokro. Wzięłam się w garść i pojechałam dalej niż
planowałam początkowo, by chociaż trochę nadrobić te zgubione
kilometry. Szóstego dnia też płakałam, gdy pośrodku niczego
przyszło mi zmieniać przednią lampę zgrabiałymi dłońmi, a ta
za nic nie chciała dać się wymienić na drugą działającą. Nie
płakałam siódmego dnia, tylko zaciskałam usta. Wiedziałam, jakie
zadanie mam do wykonania. Ósmego dnia się śmiałam. Głośno i
szczerze. A później odetchnęłam, że to już koniec. Że mróz,
deszcz, wiatr mnie nie złamały. Że dałam radę. Mniej
spektakularnie niż inni – bez dzikich jednorazowych porywów, ale
konsekwentnie, codziennie, z telefonem w kieszeni i aplikacją
włączaną nawet na dojazd do pracy.
Po Nowym Roku jeszcze przez kilka dni
jeździłam mniej i więcej. I dawno nie byłam tak chuda i tak
wyczerpana, jak wówczas. Ale zrobiłam to dla siebie. Dałam radę.
Udowodniłam sobie własną siłę. Pokazałam sobie, że mogę być
konsekwentna.
I to wszystko wróciło do mnie dziś,
gdy wyjęłam ze skrzynki maleńką czarną kopertę. Przez chwilę
tylko patrzyłam na nią podekscytowana. Jest po prostu ładna.
Zdarłam pasek zabezpieczający z podziękowaniem za wspólną jazdę
i zobaczyłam małą różową naszywkę. Namacalny dowód, że mi
się udało. Wróciły Bobrowe Skały i Polana Czarownic, przystanek
na rozjeździe na Gryfów i Złoty potok, przystanek pod pałacem w
Brzezicy, przystanek naprzeciwko kapliczki w Brzozie, zachód słońca
za Ślężą, ciemna-zimna-mokra pustka między Marcinkowicami i
Węgrami, ciepło ogniska na szczycie Ślęży i kamienisty zjazd w
dół. Modlitwy dziękczynne i błagalne, w zależności od kierunku wiatru i pogody. Czasem nawet kłótnie z Bogiem, gdy deszcz, wiatr, chłód i mrok. I znów błagania i dziękczynienia. Ta huśtawka, diabelski młyn – raz na górze, raz na dole,
„dam radę”, „nie dam rady”. „Dam radę choćbym miała
zdechnąć”. Dałam radę. Żyję. Mam małą różową naszywkę i
jestem z niej dumna, jakbym dostała najwyższe możliwe ordery.
Wszystkie razem wzięte.