poniedziałek, 23 lipca 2018

lipiec, rytuał

To już pewien rytuał. Wstajemy w poniedziałek wczesnym rankiem w moim wrocławskim pokoju. Idziesz do łazienki, ja w tym czasie przygotowuję Ci śniadanie do pracy. Ubierasz się, czasem coś na szybko przekąsisz. Czasem pomagam Ci zanieść bagaże, czasem masz ich na tyle niewiele, że zabierasz się sam. Wchodzimy później jeszcze raz do mieszkania. Żegnamy się, życzymy miłego dnia, widzimy się za kilka dni, do zobaczenia... Przez uchylone drzwi obserwuję Cię zanim znikniesz za załomem schodów, machasz mi jeszcze wcześniej. Później biegnę na balkon. Wiesz, że tam będę, zawsze jestem. Obserwuję, jak pakujesz ostatnie drobiazgi. Odwracasz się do mnie dopiero wsiadając do auta. Machasz, przesyłasz całusa. Ruszasz. Obserwuję, aż nie znikniesz za zakrętem i wracam do łóżka. Nasz mały rytuał cotygodniowych pożegnań...


Próbuję nowego, uczę się, przezwyciężam strach, słabość, ból. Pracuję nad tym, by być wciąż coraz lepszą – z dnia na dzień, z roku na rok. To już nie jest skok, jak rok temu, gdy startując z niskiego poziomu, dzięki wytężonej pracy zaliczyłam ogromny progress. Teraz to powolne dłubanie, wspinanie się schodek, po schodku, wyszarpywanie kolejnych sekund i ciągła praca. Walka z własnym lenistwem, zniechęceniem, ale i nadmierną pewnością siebie. Przede mną wciąż wiele, wiele pracy. Dużo jeszcze do przepracowania. Każdy maraton, każdy kolejny wyścig niosą za soba jakąś naukę dla mnie. Mimo że to dopiero połowa sezonu startowego, to powoli dobiega on końca. Z napiętego kalendarza startowego zostaje już coraz mniej imprez. Dwa razy góry, raz pojezierze, dwa razy krótko i szybko. I koniec. Jakieś podia – niektóre pewne, inne wątpliwe. Parę wyjazdów. Parę spotkań ze znajomymi, kilka sukienek. I koniec. Przyjdzie jesień. Ale do tego czasu jeszcze setki, tysiące kilometrów. Godziny na siodełku, kolejne ciułane na nowy rower złotówki.